Tolerancja nie oznacza poparcia. Tolerancja oznacza pozwolenie osobie, której poglądy nie zgadzają się z naszymi, na realizację jej własnych wartości i przy założeniu, że z tego powodu nie dzieje się nam lub komukolwiek krzywda.
Nie popieram np. prostytucji, ale nie dzieje mi się krzywda - ponieważ, ani w ten sposób nie pracuję, ani też nie bywam klientem. Nie popieram heroinistów w ich nałogu, ale nic mi do tego. W tych sytuacjach krzywdzą się sami zainteresowani, a tego nie możemy im zabronić. Nie popieram związków homoseksualnych, ale nic mi do tego. Nie popieram komunistów, ani narodowców, ale dopóki działają zgodnie z prawem nie mogę zrobić nic poza akceptacją tego faktu.
Wielu zjawisk nie popieram, część z nich toleruję. Pojawia się jednak problem - do którego momentu powinienem pozwalać działać w mojej obecności osobom, których zachowanie godzi w moje poglądy, choć mieści się w zakresie zjawisk, które akceptuję lub uważam, że powinienem (równego stopnia tolerancji wymagam od przeciętnego, teoretycznego człowieka, również dla moich poglądów). Stosując zasadę "wolności do", pozwalam innym na realizację własnych osobowości i celów dopóki mnie nie krzywdzą. Jeśli krzywdzą mnie każdy przejawem aspektu, którego nie popieram? Do jakiego stopnia mam to znosić? W grę wchodzi tutaj subiektywna ocena - moralność - subiektywne wyznaczanie w jakim stopniu dana czynność jest niekrzywdząca. Każdy ma więc własny zakres wolności, na który pozwala sobie (ergo w takim samym stopniu powinien być tolerancyjny). A co z tymi, którzy nie pozwalają sobie i nie chcą pozwolić innym? W jaki sposób, na jakiej zasadzie dochodzić swoich praw u takich ludzi? Ten, kto znalazł rozwiązanie powinien dostać Nobla.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz